Spotkanie, rozmowa, kawa z Kasią Katką Kotecką.
Nie słyszałam Cię na żywo ponad rok. Mam wrażenie, że Katka śpiewająca „Paluszek” to już nie ta sama osoba…
Katka to wciąż ta sama osoba, ale z nowym doświadczeniem i przeżyciami 🙂 Ale to prawda, że przez ten rok wiele się wydarzyło w moim życiu, nie tylko muzycznie. Poznałam niesamowitych ludzi, muzyków, którzy wspierają mnie i motywują. Dzielą się swoim doświadczeniem. Mówię tutaj przede wszystkim o Andrzeju Rejmanie i Rafale Smolińskim. Wszelkie tegoroczne zmiany muzyczne zaczęły się właśnie od nich. Od rozmów z nimi, od ludzi, których dzięki nim poznałam, od szans zaśpiewania swoich piosenek nowej– szerszej publiczności. To najwięcej, co mogłam dostać. Życzliwych mi ludzi, którzy wierzą we mnie.
Mając takie wsparcie, motywacja do pracy nad głosem jest jeszcze większa…
Moja praca nad głosem to przede wszystkim próba uwierzenia w jego moc. Nigdy nie uczyłam się śpiewu i podejrzewam, że taka typowa nauka za wiele by nie pomogła. Na wakacjach uczestniczyłam w warsztatach wokalnych prowadzonych przez Olgę Szwajgier. To również był spory krok naprzód. Olga udowodniła mi to, co we mnie majaczyło tylko na horyzoncie. Dotknęła mnie dźwiękiem. Poczułam, że te wszystkie blokady, które tkwią we mnie od dawna, pod wpływem dźwięku kruszą się. Mój głos obecnie przeciska się pomiędzy rusztowaniami tych blokad, a gdyby tak je zburzyć? To długa droga, ale dzięki Oldze już na niej jestem.
Z recitalem wystąpiłaś podczas Miasta Poezji, Nocy Kultury w Lublinie, ale masz już także za sobą koncerty w stolicy. Udział w Flash Mob Orchestra był bez wątpienia wejściem na inny poziom wrażliwości muzycznej…
Śpiew, ale bez słów. Porozumiewanie się za pomocą dźwięków. Inspirowanie się nawzajem. Dla mnie to było nowe- budowanie emocji, „opowiadanie” ludziom czegoś wyłącznie dźwiękiem, barwą, intensywnością… Dźwięki nie są tak ciasne jak słowa, można nimi wyrażać to, czego jeszcze nie potrafimy, boimy się, czy nie chcemy nazwać. Bo jest to albo zbyt piękne albo zbyt raniące, przekraczające granice znaczeń słów.Tu najbardziej poruszającym momentem była dla mnie „rozmowa” Alinki Sarit- Konwińskiej z Tomkiem Drachalem. Przesyłali do siebie dźwięki- czułam, że mówią o czymś ważnym, prawdziwym, że się rozumieją. A nie użyli ani jednego słowa. Projekt Flash Mob Orchestra, czyli improwizowana muzyka, śpiew i taniec, zapamiętam na długo.
Jeden z ważniejszych Twoich występów ostatnich miesięcy miał miejsce w Krakowie podczas 47. Studenckiego Festiwalu Piosenki. Jakie kryteria musiałaś spełnić,
by tam zaśpiewać?
Aby być uczestnikiem trzeba było zostać nominowanym, bądź zarekomendowanym. Nominację dostałam w maju na XVII. Poetyckiej Bitwie pod Gorlicami.
Atmosfera rywalizacji czy raczej budowania relacji towarzyszy takim imprezom?
Myślę, że to zależy od indywidualnego podejścia. W 2009 roku pojechałam po raz pierwszy na Ogólnopolski Festiwal Piosenki Artystycznej do Ślesina. To drugi koniec Polski z perspektywy Lublina. Bałam się potwornie. Jechałam tam z pożyczoną gitarą, pożyczonym kapodastrem, nawet wiarę w siebie pożyczyłam, aby tam wyruszyć. Obawiałam się ludzi, których spotkam, sceny, mojego zamknięcia na innych. Dla mnie maksimum otwartości było wyjście na scenę i zaśpiewanie moich słów – przeżyć. Dostałam wtedy wyróżnienie i pierwszą nominację na 45. Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie. Gdy się o tym dowiedziałam, poszłam zapytać organizatora, czy to nie jest jakiś błąd. W ogóle nie czułam, że zasłużyłam sobie na znalezienie się wśród laureatów. I miałam wrażenie, że inni też są bardzo zdziwieni. Dość, że wyróżnienie, to jeszcze nominacja! Za co? Od tego się zaczęło. Od poczucia wyobcowania. Szukania wśród tych ludzi swojego miejsca.
Co się w Tobie zmieniło od tamtego czasu?
Teraz wszystko wygląda inaczej. Mam swoją gitarę i kapodaster. Wiara jest jeszcze pożyczana. A tak poważnie, festiwale to takie zloty wrażliwców. To ogromna przyjemność słuchać, jak ktoś postrzega świat, wyciąga z niego malutkie szczegóły, nazywa uczucia, „wygrywa” na instrumentach. To też szansa dla mnie samej podzielenia się swoją wrażliwością. Myślę, że znalazłam tam swój kącik, bo znalazłam pokrewne dusze. Takim moim pierwszym festiwalowym skarbem jest Monika Parczyńska. Dzięki niej i kilku innym osobom, wszystkie katusze pierwszych festiwali zostały zrekompensowaneJ Pytasz co się zmieniło? Zaczęło się od mojej własnej potrzeby stworzenia sobie takiego świata, tylko dla mnie. Teraz, chciałabym, by ludzie czuli się zaproszeni, odnajdywali w tej przestrzeni coś dla siebie.
Po raz trzeci zaśpiewałaś na SFP. Patrząc na Twój tegoroczny repertuar, to było bez wątpienia wyzwanie…
Tak, po raz pierwszy zdecydowałam się na wykonanie utworu, którego tekst nie wyszedł spod mojego pióra. Obok w całości autorskiej „Studni”, zaśpiewałam „Kariatydę” z tekstem Sławka Wolskiego, a moją muzyką.
Jak się odnalazłaś w nowej sytuacji?
Zaśpiewanie tekstu nie napisanego przeze mnie było nowym doświadczeniem. Do tej pory śpiewałam tylko to, co sama nazwałam, schowałam w metafory, skondensowałam w piosenkę. Moje emocje w moich słowach. Ale Sławek zupełnie nieświadomie, nie znając mnie, mojej historii, trafił w sedno mnie samej i moich ostatnich przeżyć. Inaczej nie podjęłabym się tego. Nie jestem aktorką, nie potrafiłabym wcielić się w postać, poczuć coś, czego nigdy w sobie nie przepracowałam. Nie umiem uczyć się emocji, podpatrywać u innych, kreować w sobie. Mnie musi dotknąć, zaboleć, czy nawet rozweselić – wtedy powstaje tekst. Nie na odwrót.
Chcesz powiedzieć, że utożsamiasz sie z Kariatydą, która nieraz marzy lecz na twarzy nic nie widać, chce uciekać ale zwleka coś ją trzyma?
Historia opowiedziana w „Kariatydzie” jest o tyle inna od mojej własnej, że kończy się happy-endem. U mnie było tylko pragnienie. Zamiast roztrzaskania kamiennej otoczki, roztrzaskałam siebie. A Atlas ani drgnął. Stąd koniec piosenki tak mnie mocno „poniósł” – treść miała moc buntu, że tak w rzeczywistości się nie stało. Cały ten eksperyment wiele mnie nauczył, to było ryzyko. Nie do końca jestem zadowolona z mojego występu, ale cieszę się, że był, że się odważyłam, że ten tekst pojawił się na mojej drodze.
Ta piosenka to kolejny krok w rozwoju muzycznej drogi…
…i nie tylko muzycznej. To przede wszystkim rozwój mnie samej – muzyki we mnie. W moim przypadku, najczęściej to muzyka inspiruje słowa, a tu tekst już był i to w dodatku nie mój, napisany w zupełnie innej stylistyce. Dzięki pracy nad tą piosenką, spojrzałam inaczej na swoje teksty. Rozmowa ze Sławkiem Wolskim również dała mi wiele do myślenia. Ja sama nie jestem w stanie ocenić tego, co napiszę, ponieważ ja to wszystko rozumiem, mam wrażenie, że wręcz obnażam się z uczuć, mówię wprost… a okazuje się, że słuchacz może nie mieć pojęcia o czym opowiadam i dlaczego taki smutek. A wtedy ta muzyczna opowieść mija się z celem.
…następny punkt na tej trasie?
Nie mam wytyczonych punktów. Chciałabym malutkimi kroczkami iść do przodu – kruszyć te blokady, które mnie ograniczają. Otwieram się powoli. Uchylam drzwiczki do siebie, na emocje innych i dla innych. Ogrom pracy przede mną. Wszystko w drodze.